Aktualnościwróć do aktualności

Recenzja Kamili Łapickiej!

Recenzja Kamili Łapickiej!

AKTORZY Z OLSZTYNA WCHODZĄ DO GRY!

Dyrektorzy i reżyserzy, wsiadajcie do pierwszego TLK albo nawet EIC Premium, aby obejrzeć „Fazę Delta”! Młoda kadra czeka!

To nie jest zwykły wpis. Tekst „Fazy Delta” Radosława Paczochy jest znany, a spektakl Gabriela Gietzky’ego jak najwięcej osób powinno zobaczyć na własne zachwycone oczy, więc zamiast recenzji proponuję Wam, Mili Czytelnicy, wywiadowcze spotkanie z czwórką dyplomantów z Policealnego Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka w Olsztynie, którzy wcielają się w role Paoli (Adrianna Cudnik), Dżiny (Natalia Lisicka), Marchewy (Katarzyna Trzeszczkowska) i Dżastina (Robert Sanetra). Zadałam im kilka pytań o ich teatralny gust.

Trzeba jeszcze w jednym słowie dodać, o czym jest „Faza Delta”. Jeśli powiem, że o miłości do muzyki pop (a raczej do pewnego piosenkarza Dżastina), będzie to prawda. Jeśli powiem, że o dziewczyńskiej przyjaźni, będzie to prawda. Jeśli powiem, że o zgubnym wpływie dopalaczy i rozdwojeniu jaźni – także. Język Radosława Paczochy, stylizowany na młodzieżowy slang, jest wspaniały. Daje aktorom materiał do odważnych eksperymentów. Z tej próby olsztyńscy studenci wychodzą zwycięsko. Każda postać ma wyraźny charakter, styl wypowiedzi i zestaw gestów.

Tak się rozpoczyna impreza wewnętrzna „dwudziestego piątego marca feralnego dla Dżiny 2013 roku”. Udział wzięli (od lewej): Natalia Lisicka (Dżina), Katarzyna Trzeszczkowska (Marchewa), Robert Sanetra (Dżastin), Adrianna Cudnik (Paola). Fot. Teatr Jaracza Olsztyn.

Zaczynamy rundę teatralnych pytań!

  1. Jako widz wolisz, kiedy reżyser podąża za autorem, czy decyduje się na sceniczny misz-masz, improwizację?

Katarzyna Trzeszczkowska: Na wszystko trzeba mieć pomysł. I ogromną wiedzę. Jeśli jest to zwarty misz-masz, jeśli się go „czyta” i przede wszystkim ogląda, to mogę nawet stwierdzić, że wolę takie realizacje. Natomiast często bywa tak, że ten zlepek różnych tekstów, a nawet różnych autorów jest zrozumiały jedynie dla realizatorów spektaklu. A zapominamy o tym, że to widz jest najlepszym recenzentem. I jeśli ja, będąc po drugiej stronie, nie rozumiem „co autor miał na myśli”, to po prostu tego nie rozumiem. I nie należy się zastanawiać, czy jestem za mało oczytana, czy za mało wrażliwa. Oczywiście, że treści spektaklu nie muszą być „wyłożone kawa na ławę”, natomiast musi mieć to sens. Jeśli go nie ma, wolę sto razy bardziej podążanie za autorem. Wierne przekazanie sztuki.

Robert Sanetra: Zdecydowanie wolę to drugie. Jeśli reżyser ma być twórcą, to wierne podążanie za autorem czyni go, w moim odczuciu, jedynie odtwórcą. W odbiorze taki spektakl jest dla mnie zwyczajnie nudny. Uważam, że teatr jest miejscem przeznaczonym do spotkania widzów i aktorów w jakiejś istotnej dla społeczeństwa sprawie. Tekst dramatu, który opracowuje reżyser, jest jedynie punktem zapalnym do wywołania dyskusji. Oczywiście ta dowolność, którą mam na myśli, musi być przemyślana, reżyser musi wiedzieć dlaczego decyduje się na taki, a nie inny zabieg, zwłaszcza jeśli ma być on dość obrazoburczy. Oryginalny pomysł na tekst, zwłaszcza klasyczny, nie może być tylko fanaberią estetyczną, gdyż wtedy twórcy spektaklu ocierają się o naiwność i kicz. Osobiście bardzo często się irytuję podczas oglądania takich spektakli, ale również tych, w których właśnie reżyserzy są wierni autorom, zwłaszcza, gdy ich sztuki są obsadzone bardzo znanymi nazwiskami. Mam poczucie wtedy, że nie przychodzę do teatru po to, by dotknąć jakiegoś problemu, tylko po to, aby podziwiać czyjąś „znakomitą grę aktorską”. Oczywiście najlepiej w garniturze.

  1. Czyje powieści lub dramaty czytasz najchętniej?

Adrianna Cudnik: Najczęściej wracam do Szekspira, ubóstwiam Harolda Pintera, bardzo lubię Endę Walsha, a w szkole aktorskiej na nowo odkryłam Samuela Becketta i Sarę Kane.

Katarzyna Trzeszczkowska: Ostatnio jestem zafascynowana Samuelem Beckettem. Jest coś tak tajemniczego i poruszającego w jego tekstach, że wciągają mnie od samego początku. Jest magikiem, jeśli chodzi o dobór słów. Jest tak prosty, a jednocześnie piekielnie trudny scenicznie. Dlatego trzeba mieć odwagę, by po niego sięgnąć.

Natalia Lisicka: Jeśli chodzi o powieści, to uwielbiam Fiodora Dostojewskiego, Jamesa Clavella, Stephena Kinga, Stiega Larssona, zaś Harold Pinter jest moim mistrzem dramatu.

Robert Santera: Ostatnio bardzo fascynuje mnie twórczość Franza Kafki. Ze względu na moje równoległe zainteresowanie psychoanalizą odkrywam, że jego utwory można wspaniale analizować przez jej pryzmat. Bardzo cenię również sposób, w jaki Kafka pisze. Jego styl jest daleki od emocjonalnego ekshibicjonizmu, przez co jego proza jest w moim odczuciu tym bardziej dotkliwa i przejmująca. Pod pokrywą niepozornego, minimalistycznego języka, kryją się tak potężne pokłady rozdzierającej rozpaczy, samotności, poczucia „inności”, odosobnienia, że ma się wrażenie, że głębia ich ładunku nie ma końca. Bardzo poruszyła mnie np. „Ameryka” (w oryginale „Zaginiony”). Spotkałem się z twierdzeniami, że to najbardziej pogodna ze wszystkich powieści Kafki, momentami nawet komediowa. Moim zdaniem – nic bardziej mylnego. Główny bohater, Karl Rossmann, jest potwornie nieszczęśliwą postacią. Ze względu na swoją naiwność i swego rodzaju „czystość”, niewinność i prostoduszność jest niezwykle brutalnie traktowany przez innych bohaterów. Jest co chwila przerzucany z miejsca w miejsce, surowo karany za najmniejsze przewinienia, wyśmiewany, okradany. Myślę, że przez całą książkę kumulują się w nim bardzo silne frustracje i poczucie odrzucenia oraz ogromne ilości niewyrażonych żalów. Gdyby Kafka pisał „Amerykę” dalej, prędzej czy później mogłoby to wszystko wybuchnąć. Chociaż kto wie, jak to Kafka, pewnie byłby wierny swojemu powściągliwemu stylowi aż do końca. Poza Kafką pociąga mnie także twórczość Eugene Ionesco, Samuela Becketta i Witolda Gombrowicza. Bardzo lubię szeroko rozumiany teatr absurdu.

  1. Jaki rodzaj poczucia humoru Cię śmieszy?

Katarzyna Trzeszczkowska: Lubię humor absurdalny. Na przykład „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Tam postaci są nieświadome swojej śmieszności. Są charakterystyczne i przerysowane, ale nie można tego grać „na śmiesznie”. Dlatego może nie przepadam za większością dzisiejszych kabaretów. Wydaje mi się, że ludzie się tam wygłupiają i pokazują mi paluszkiem, w którym momencie mam się zaśmiać.

Robert Santera: Mumio. Kwiczę ze śmiechu.

Adrianna Cudnik: Uwielbiam humor nieoczywisty, często na granicy czegoś bardzo durnego z bardzo intelektualnym. Nie wiem, czy to coś wyjaśniło…  Jest taki film Mela Brooksa „Historia świata: Część I”, to chyba tak w skrócie i bardzo ogólnikowo opisywałoby to, co mnie bawi.

Natalia Lisicka: Gombrowicz.

  1. Po co ludziom teatr?

Adrianna Cudnik: Bardzo chciałabym wierzyć, że teatr jest dla nich światem magicznym, gdzie spełniają się ich sny, nadzieje i ukryte pragnienia, odkrywają ich lęki i obawy. Ucieczką od szarej codzienności. Ale czy tak jest?

Natalia Lisicka:  Myślę, że teatr w wielu sytuacjach pełni rolę lustra. Człowiek może zobaczyć siebie w dziwnych, często ekstremalnych sytuacjach i po spektaklu zapytać: a co ja bym zrobił, gdybym znalazł się w takiej sytuacji?

Katarzyna Trzeszczkowska: Każdy powinien bardzo indywidualnie traktować teatr. Dla jednych będzie to okazja do konfrontacji z samym sobą, ze swoimi słabościami, pragnieniami. Dla drugich będzie to odskocznia od codzienności. To jest chwila dla nas samych. Aby doznać słynnego „katharsis” i uwolnić swój umysł z napięcia i tłumionych emocji. Nieważne, czy przez płacz czy śmiech.

  1. Która polska lub światowa scena czeka na Ciebie w marzeniach? Który reżyser?

Natalia Lisicka: Oczywiście, czekam na telefon od Lupy, Warlikowskiego czy Jarzyny  Ale absolutnym marzeniem jest zagrać u Romea Castellucciego czy Paolo Sorrentino.

Adrianna Cudnik: Hahaha…  Na polskim gruncie to Stary Teatr w Krakowie, atmosfera tego teatru jest dla mnie tak elektryzująca, tam nawet zapach jest jakiś inny, wyjątkowy! Jeśli chodzi o reżyserów, to: Lupa, Warlikowski, Rubin, Miśkiewicz, Kleczewska, Hycnar, Strzępka, Klata, Nava Zuckerman, Dodin, Castellucci, a jak już się całkowicie rozhulać w marzeniach, to kierunek

Katarzyna Trzeszczkowska: Nie marzę o wielkiej sławie i dużych scenach. Tak naprawdę nigdy nie chciałam się ruszać z Białegostoku, mojego rodzinnego miasta. W liceum byłam zafascynowana Teatrem Wierszalin, którego siedziba mieści się w Supraślu pod Białymstokiem. Małe miasteczko, mały teatr, niewielki zespół, było w tym coś pociągającego. Miałam wyobrażenie, że ci ludzie w ogóle stamtąd nie wychodzą, że tylko tworzą sztukę, że oddychają nią. Gdyby żył Jerzy Grotowski, to on byłby spełnieniem moich marzeń.

Robert Sanetra: Ogromną radość sprawiłoby mi zagranie u Grzegorza Jarzyny, np. w „G.E.N”, który jest jednym z kilku spektakli, które w ciągu ostatnich dwóch lat najbardziej zapadły mi w pamięć. Jest tam wyjątkowo dobra scena: pod sam koniec spektaklu, gdy wszyscy aktorzy oglądają swoje ciała i mówią o niedociągnięciach, o swoich kompleksach (robią to oczywiście w postaciach, ale widać wyraźnie, że to o czym mówią dotyczy ich własnych ciał). Ujęła mnie jej prostota, a zarazem to, jakiego otwarcia, odwagi, obnażenia fizycznego i psychicznego wymagała od aktorów. Jednocześnie nie wywoływała u widza poczucia zażenowania. Moim zdaniem to niezwykle trudne. Jarzynie i jego Zespołowi to się udało i sam bardzo chciałbym coś takiego przeżyć na scenie. W głowie mam również „Dziady” w legendarnej inscenizacji Swinarskiego, aczkolwiek na pewno piekielnie bałbym się tego, co mnie czeka podczas prób.

  1. Czy jest starszy kolega, którego cenisz szczególnie?

Adrianna Cudnik: Dla mnie niekwestionowaną Boginią polskiej sceny jest Małgorzata Hajewska-Krzysztofik!

Katarzyna Trzeszczkowska: Na chwilę obecną przychodzą mi na myśl dwie osoby. Akurat miałam przyjemność je poznać i przekonać się, że moja teoria jest słuszna: im szczerszy i prawdziwszy jesteś w życiu, tym bardziej to widać na scenie. Pierwsza z nich to Krzysztof Ogłoza, którego poznałam kilka lat temu w Teatrze Baza w Warszawie. Uczył mnie interpretacji tekstów. Urzekło mnie w nim to, że niczego nie oczekiwał. Nie uczył mnie gotowych „myczków”, nie „przykrywał” moich niedociągnięć aktorskich. Raczej otwierał mnie na nie. Mówił, że nie warto udawać w teatrze, że lepiej poddać się własnym słabościom, bo to z tego wychodzą rzeczy piękne. Drugą osobą jest Przemysław Wasilkowski. Z nim pracowałam przez dwa lata w Studium Aktorskim w Olsztynie. Jest to człowiek ogromnej wiedzy, pasji i oddania. Ma wielkie wyczucie. Prowadzi aktora. Przy nim czułam, że się rozwijam jako człowiek. Sam zaś, na scenie, jest fenomenalny. Niesamowicie charyzmatyczny i tajemniczy. I szczery, w każdym najmniejszym słowie.

Natalia Lisicka: Meryl Streep. Cenię ją za szczerość. Doskonale kreuje postaci, w które się wciela i jest bardzo wiarygodna. Podziwiam również Magdalenę Cielecką, bo jest wszechstronna. Jednego dnia rano może być na planie serialu, a wieczorem stać na deskach teatru i wcielać się w główną bohaterkę „4.48 Psychosis”.

Robert Sanetra: Nie mam jednego, szczególnie wyróżnionego nazwiska. Urzekł mnie spektakl „Life is cruel, people are bad” grany na deskach Teatru Ochoty w Warszawie. Stworzyła go grupa „Kąsaj Fabułkę”, która wygrała jedną z edycji konkursu „Polowanie na Motyle”, organizowanego co roku przez ten teatr. Reżyserii, a zarazem zagrania jednej z ról w tym spektaklu podjął się Michał Wanio. Nie znam go osobiście, nie wiem co on ma w głowie, wyobraźnię ma na pewno niespotykaną. Podobnie zresztą inni członkowie Zespołu, każdy z nich zrobił świetną rolę. Oprócz Michała Wanio szczególnie zapadła mi w pamięć także Joanna Połeć w grubej różowej kurtce rodem z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych siedząca przy widzach na stołku, bezwiednie rozważająca, ilu to ludzi zabiła w swoim życiu. Licząc ich, nie pamiętam do jakiej liczby doszła, chyba do czterdziestu.

  1. Czego się boisz (na scenie lub w życiu)?

Natalia Lisicka: Boję się śmierci. Na scenie, w kinie i w życiu.

Adrianna Cudnik: W życiu panicznie boję się burzy, co przekłada się też na scenę, bo jeżeli akurat jestem na scenie, a za oknem szaleje burza, no to jest ciężko…

Katarzyna Trzeszczkowska: Na chwilę obecną, bezrobocia. Tego, że kończąc szkołę nie będę wiedziała, gdzie się udać. A tak bardzo nie chcę się zatrzymywać. Mam dosyć konkretnie sprecyzowane plany – chcę być w teatrze. Nie dopuszczam do siebie żadnej innej opcji. I wiem, że może się to okazać moją zgubą.

Robert Sanetra: Wszechobecnej konkurencji, a czasem to i samego siebie.

Scenografia złożona z kolorowych klocków, z których aktorzy sami budują przestrzeń gry, to naprawdę dobry patent. Jego autorką jest Maria Kanigowska. Na zdjęciu: Natalia Lisicka (Dżina), Katarzyna Trzeszczkowska (Marchewa), Adrianna Cudnik (Paola). Fot. Teatr Jaracza Olsztyn.

  1. Skąd czerpiesz energię, która emanuje z olsztyńskiej „Fazy Delta”?

Adrianna Cudnik: Ta energia wytwarza się zupełnie naturalnie, myślę że jest to wypadkowa takich czynników, jak: dobrze zgrany ze sobą zespół, bo przecież jesteśmy jednym rokiem, który niejedno razem przeżył; nasza niczym nieskażona determinacja, ponieważ to nasz pierwszy dyplom i bardzo nam zależy, by dać radę; młodość, pasja i wiara, to uskrzydla!

Natalia Lisicka: Energię czerpię od publiczności i od swoich scenicznych kolegów. Wierzę w wymianę energetyczną między publicznością a aktorem. Jeśli widz dobrze się bawi na spektaklu, to aktor dobrze odgrywa swoją rolę. I wkłada w to całą swoją pasję i zaangażowanie.

Katarzyna Trzeszczkowska: Szczerze, nie mam pojęcia. Chyba po prostu lubię to grać. Bywało, szczególnie gdy graliśmy po dwa spektakle dziennie, że niewyobrażalne było dla mnie wyjść na scenę i dać z siebie sto procent. A później wybiegałam jako Marchewa i pozwalałam, by to ona mnie prowadziła. „Faza Delta” pochłania. Jest to tak duży skok energetyczny, że ciało samo reaguje. I to bez dopalaczy :)

Link do recenzji na blogu Kamili Łapickiej TU